• Zwyciężyłyśmy - Martyna Stępień

        • Martyna Stępień, kl. 1a

           

           „Zwyciężyłyśmy”

           

          Jechałam samochodem, po szybie spływały kropelki wody, za szybą gromadziły się samochody w korku. Zaczynało coraz bardziej padać, tata przyspieszył, jechaliśmy do domu. W radiu usłyszałam piosenkę, ale nie była to zwykła piosenka. To było coś, co zawsze przypominało i będzie i przypominać moją przyjaciółkę, która była chora na rak. A wszystko zaczęło się tak niewinnie. 

                Dokładnie 10 lat temu, 21 lutego zadzwoniła do mnie przyjaciółka, po głosie poznałam, że coś się stało, nie wiedziałam jednak co i szczerze mówiąc, bałam się dowiedzieć. Marta, bo tak miała na imię moja przyjaciółka, poprosiła mnie o szybkie spotkanie, oczywiście od razu wybiegłam z domu i już po paru minutach siedziałam zdyszana na ławce w parku i czekałam na nią. Przyszła po chwili, podeszła do mnie i smutnym głosem wyszeptała : „jestem chora” te słowa pamiętam do dziś. Pamiętam dokładnie wszystko, kto siedział na ławce obok, jak Marta była ubrana i jaki miała wyraz twarzy. W jednej chwili poczułam jak moje ciało ogarnia jeden, ogromny dreszcz. Wstałam przerażona i zapytałam : „Co Ci jest ?”. Odpowiedziała po kłopotliwej chwili ciszy : „ Jestem chora na raka”. Obie zaczęłyśmy płakać, nie wiedziałam, co mam zrobić, więc przytuliłam ją mocno. Powiał chłodny wiatr, czułam jak Marta cała roztrzęsiona próbuje się opanować. Ten moment będę pamiętać do końca życia.

          Odprowadziłam moją kochaną przyjaciółkę do domu, po czym przy wyjściu wypytałam jej mamę o szczegóły, gdyż samej jej nie miałam odwagi o nic zapytać. To, czego się dowiedziałam trochę mnie uspokoiło. Jednocześnie czułam, że to nie skończy się dobrze, bo takie historie nie kończą się happy endem . Wracałam do domu. Było już ciemno, wiał zimny wiatr a z nieba zaczęły spadać płatki śniegu. Poczułam kolejne dreszcze na samą myśl, że mogę ją stracić. Postanowiłam jednak być silna dla niej. Ktoś w końcu musiał ją wspierać, a od tego są przecież przyjaciele.  Wieczorem, leżąc na łóżku, analizowałam wszystko. Miałam nadzieję, że nic jej nie będzie. Wmawiałam sobie, że to  guz, którego da się wyciąć operacyjnie i wszystko będzie dobrze, przecież tak powiedziała jej mama. 

                 Mijały kolejne dni. Marta była poddawana setkom badań. Wiedziałam, że bardzo się bała, ale nie chciała się do tego nikomu przyznać. Mówiła mi o wszystkich wynikach badań, o diagnozach, o tym, co przeżywała, oznajmiła niestety też, że nie ma na razie wolnych terminów na operację.

                Zasmuciłam się tym, ale postanowiłam, że przy Marcie muszę być twarda i muszę ją wspierać, a nie użalać się jeszcze nad sobą. Pewnego dnia, a był to koniec lutego wybrałyśmy się na spacer. Miałyśmy właśnie ferie i miło spędzałyśmy czas, pomijając to, że Marta co trzeci dzień bywała w szpitalu. Tak więc szłyśmy pod rękę przez park, rozmawiałyśmy, śmiałyśmy, aż nagle pod moją przyjaciółką ugięły się nogi. Bardzo się przestraszyłam, usiadłyśmy na ławce, podałam jej wodę i zapytałam czy wszystko w porządku. Postanowiłyśmy wrócić już do domu, szłyśmy powoli długą alejką. Po drodze spotkałyśmy grupkę naszych znajomych, zamieniłyśmy z nimi kilka zdań i pożegnałyśmy się. Wszyscy życzyli Marcie powrotu do zdrowia i obiecali, że w razie potrzeby pomogą we wszystkim. Ucieszyłam się, że oprócz mnie i rodziny Marty ktoś jeszcze ją wspiera. Przez kolejny tydzień chora na raka moja przyjaciółka była poddawana szczegółowym badaniom, jak się okazało nie wyszły najlepiej. Wtedy lekarze powiedzieli kilka wyraźnych zdań, które utkwiły mi w pamięci : „pacjentka Marta, ma silny organizm, ale i on nie da rady zawsze walczyć z tym okropnym guzem, potrzebna będzie operacja”. Te słowa były dla mnie jak grom z jasnego nieba. Myślałam jak operacja może być przeprowadzona skoro w publicznych szpitalach nie ma miejsc, a na prywatne leczenie nie stać rodziny Marty.

          Właśnie o jej rodzinie chce coś powiedzieć, może nie byli najbogatsi, najlepsi w mieście i super popularni, ale tak naprawdę czułam się u nich jak w rodzinie, czasami nawet lepiej niż we własnej. Tyle razy mi pomagali, tyle razy odrabiałyśmy wspólnie z Martą i jej mamą lekcje, jeździłyśmy z jej tatą na zakupy, nigdy im tego nie zapomnę. Dlatego postanowiłam się odwdzięczyć i zorganizować coś dla Marty. Musiałam tylko znaleźć kilka osób, które by mi pomogły i inne, które chciałyby dać dla niej jakiś datek i właśnie to mnie przerażało. Czułam, że nie łatwo będzie znaleźć tylu ludzi o dobrym sercu.

          Poszłam do parku i spotkałam naszą grupkę znajomych, która obiecała pomoc. Niestety, kiedy powiedziałam im o moim planie, pokręcili tylko przecząco głową i odeszli. Tak naprawdę wtedy zaczęły się schody. Usiadłam na ławce i zaczęłam myśleć o wszystkim. O Marcie, o jej chorobie i o tej całej akcji. Jedyną dobrą rzeczą jaka mi się wtedy przydarzyła, był tytuł tej akcji, wymyśliłam go, postanowiłam, że będzie brzmiał następująco : „Nie bądź obojętny, pomóż słabszym”. W tym samym momencie do oczu zaczęły napływać mi łzy, a co jeśli nie znajdę nikogo, kto chciałby mi pomóc? Podszedł do mnie wtedy jakiś obcy chłopak, zapytał, co się stało, nie wiem dlaczego, ale opowiedziałam mu całą historię. Dostałam wtedy chyba jakiś znak od Boga, że warto próbować. Chłopak postanowił mi pomóc, tak bardzo się ucieszyłam. W następnych dniach zorganizowaliśmy grupę osób, parę jego znajomych, parę moich i Marty. Zaczęliśmy rozwieszać plakaty, rozdawać ulotki i prosić ludzi o datki. Zostawialiśmy puszki ze zdjęciem Marty w sklepach, aby wszyscy mogli się zaangażować i nam pomóc.

          Tak się zdarzyło, że Marta zobaczyła jeden z plakatów, gdy szłyśmy ulicą. Wzruszyła się i przytuliła mnie mocno, to dodało mi jeszcze więcej sił i razem z jej rodzicami zaczęliśmy szukać pomocy. Po około dwóch tygodniach zebraliśmy około tysiąca złotych, niestety do kwoty na operację Marty nadal brakowało. Postanowiłam więc jeździć po domach razem z moimi nowymi przyjaciółmi i zbierać pieniądze, a moja przyjaciółka w tym czasie leżała bezpieczna w domu i jak zalecił lekarz odpoczywała jak najwięcej, oczywiście bywałam u niej codziennie. Wizyta w mieszkaniach nie zakończyła się niestety sukcesem. Wielu ludzi nawet nie otworzyło nam drzwi, inni tylko kiwali głową i mówili, że sami nie mają za co żyć a co dopiero pomagać innym. Nie rozumiałam jak można być tak obojętnym na krzywdę ludzką, nie chciałam od nich przecież milionów, tylko symboliczną wpłatę. Zdruzgotana, zaczęłam szukać pomocy w Internecie. Znalazłam parę fundacji i chciałam prosić ich o jakąś radę lub dofinansowanie. Nie wiedziałam, czy to dobry pomysł, postanowiłam więc zapytać moich rodziców, na których niestety nie zawsze mogłam liczyć. W tej sprawie jednak mi pomogli, pojechaliśmy w parę miejsc i otrzymaliśmy pocieszającą informację, jedna fundacja obiecała nam dofinansowanie w wysokości półtora tysiąca złotych, inna obiecała, że rozpowszechni tę informację innym i także będą zbierać na operację Marty. Z czasem i w urzędzie miasta zaczęło być o tym głośno, oni także postanowili nam pomóc. Po miesiącu akcji mieliśmy już 5 i pół tysiąca złotych. Wpłaciliśmy wstępną kwotę w przychodni, aby zarezerwować miejsce dla Marty. A tymczasem u mojej przyjaciółki..

          Wszystko szło po naszej myśli, miałyśmy już tyle planów, co zrobimy, gdy Marta będzie po operacji, gdzie pójdziemy. Niestety jak na razie mogłyśmy tylko pomarzyć. Tygodnie mijały, a Marta czuła się coraz gorzej, a pieniędzy nadal nie było. Któregoś dnia otrzymaliśmy informację z fundacji, że jeśli do 30 września nie wpłacimy całej kwoty w wysokości operacja nie odbędzie się w ich przychodni, gdyż nie mogą blokować miejsca dla innych. Czasu zostawało coraz mniej, mieliśmy już bowiem 20 czerwca. W około 3 miesiące musieliśmy zebrać 10 i pół tysiąca złotych. Załamałam się skąd my mieliśmy wziąć tyle pieniędzy?! Otrzymaliśmy datki z sklepów i innych różnych miejsc gdzie pozostawiliśmy puszki na pieniądze. Łączna kwota z nich, wynosiła 2 tysiące. Było to pocieszające. Kiedy powiedziałam o tym Marcie, cała rozpromieniała, chyba pierwszy raz od dłuższego czasu. Pozostawało pytanie: co dalej?

          Zaczęły się wakacje, a jedynym pomysłem, jaki przychodził mi do głowy ,żeby pomóc Marcie, było pójście do pracy. Tak też zrobiłam, ku mojemu zdziwieniu na poszukiwanie pracy udało się także kilku moich znajomych, obiecali, że całą wypłatę będą przekazywać dla Marty. Kilku niestety też wycofało się z naszej akcji. To nie odebrało mi nadziei i sił. Razem z chłopakiem, Pawłem, który jako pierwszy w parku postanowił mi pomóc znaleźliśmy pracę. Roznosiliśmy ulotki, co prawda za niewielką opłatą, ale i to było dobre. Nasza znajoma Kinga pracowała jako kelnerka w restauracji swojej ciotki i również przekazywała pieniądze dla Marty. Moja siostra cioteczna, która przyjechała do mnie na wakacje, także się nie obijała. Dawała korepetycje z angielskiego i pieniądze przekazywała dla Marty. Wtedy już wiedziałam, że się uda. Miałam tyle energii i byłam bardzo szczęśliwa. Po pierwszej wypłacie postanowiłam pójść do Marty, był to 31 lipca. Kiedy weszłam jej nie było, w fotelu siedział tylko jej tata i powiedział, że Marta znowu źle się poczuła i jest w szpitalu. Razem z Pawłem udaliśmy się do niej. Na miejscu jej mama powiadomiła nas, że wszystko w porządku. Kamień spadł mi z serca, niestety Marta do operacji musiała pozostać w szpitalu. Obiecałam jej wtedy, że już nie długo zdobędę całą kwotę i jej operacja się odbędzie. Wszystko zmierzało w dobrym kierunku, co prawda na swojej drodze spotkaliśmy parę osób, które nie wierzyły, że nam się uda. Postanowiłam im jednak udowodnić, że marzenia się spełniają, że wszystko można zdziałać mając bliskich przy sobie i że nie warto być obojętnym na krzywdę bliźniego, gdyż my sami kiedyś możemy potrzebować pomocy.

          Tak więc nadszedł kolejny dzień podsumowania pieniędzy, przedtem łączna suma wynosiła 10,500 zł. Po dołączeniu pieniędzy z naszych wypłat ta suma wzrosła do 13 tysięcy złotych. Brakowało nam jedynie 3 tysięcy złotych. Tego dnia wróciłam do domu w dziwnym nastroju, po drodze wstąpiłam oczywiście do Marty, ale jak już opowiadałam wróciłam i usiadłam przy stole. Ku mojemu zdziwieniu razem ze mną przy stole usiedli moi rodzice. Wytłumaczyli mi całą historię, która miała ostatnio miejsce. Przeprosili mnie za wszystko i zadali mi jedno pytanie, po którym uśmiech wrócił na moją twarz. Pytanie brzmiało : Czy możemy Ci jakoś pomóc z akcją dla Marty ? Zgodziłam się. Moi rodzice wpłacili resztę kwoty, byłam z nich dumna, że bezinteresownie chcą pomagać innym. Już 28 sierpnia Marta miała operację. Siedziałam na krześle, w pustym korytarzu, czekając, kolejne godziny, które dłużyły się niesamowicie. W końcu dołączyli do mnie moi rodzice, Paweł i rodzice Marty. Razem czekaliśmy na rezultat naszej pół rocznej akcji. Zaczęło się.

                Dzisiaj mam 25 lat, tak moja przyjaciółka przeżyła, ma się świetnie. Mieszkałyśmy przez jakiś czas razem i nadal mamy wspaniały kontakt, dokładnie taki sam jak 10 lat temu, gdy jak ona to mówi : ratowałam jej życie. Właśnie dzisiaj bierze ślub. Znalazła miłość swojego życia i jest szczęśliwa. W tym momencie stoi przed ołtarzem i mówi słowa przysięgi, a ja stoję za nią i jestem z niej taka dumna, że dała radę, że przeżyła. Wspólnie z Pawłem, który dzisiaj jest już moim mężem założyliśmy fundację i co roku organizujemy akcję „Nie bądź obojętny, pomóż słabszym” , namawiamy do walki z rakiem. Uważamy bowiem, że każdy w życiu może mieć gorszy moment, moment załamania, ale nikt nie powinien się poddawać i jedna rzecz zawsze zostanie taka sama : Jeśli ty pomożesz innym, oni pomogą Tobie, gdy będziesz tego tylko chciał i potrzebował. Tak więc nie bądź obojętny, pomagaj słabszym. To hasło brzmi w mojej głowie codziennie.

          Rak to niekończąca się walka. To wojna na, której ty jesteś przywódcą swojego organizmu, a rak dowodzi chorobą. Nie poddawaj się, nie warto. Spróbuj, walcz o swoje życie i nie zapominaj, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, być może ci, na których liczysz, odwrócą się od Ciebie, a ci na, których nie zwracasz uwagi, pomogą. Tak więc nie bądź obojętny, wspomagaj innych.

           

    • Kontakty

      • Zespół Szkolno-Przedszkolny w Poświętnem
      • tel/fax:(25) 752 03 63
      • Cygów ul. Szkolna 20 05-326 Poświętne Poland
      • poniedziałek - piątek 7:30 - 15:30
      • Dyrektor - Agnieszka Pasieczna Wicedyrektor - Katarzyna Jackiewicz
      • email: sekretariat@zspposwietne.edu.pl.
      • administrator strony: i_gorecka@wp.pl
    • Logowanie