• Tajemnica Placu Broni - Małgorzata Orych

        • Tajemnica Placu Broni

          Rozdział I

          „Początek spisku?”

           

          Był spokojny, słoneczny i cichy dzień… Tak. To poniedziałek. Słońce wręcz zapraszało do zabawy… A ja muszę siedzieć w szkole i słuchać pani Jonshon, mojej nauczycielki geografii. O ile dobrze zrozumiałam, uczymy się o miastach w Polsce.

          - Lili, gdzie leży Poznań? – usłyszałam zniecierpliwiony głos nauczycielki.

          Poczułam się jak dopiero wyrwana ze snu. Zaczerwieniłam się i powoli wstałam. Wbiłam wzrok w szarawą, pękniętą płytkę na podłodze.

          - Poznań?... – wyjąkałam.

          Lisa,  moja koleżanka z ławki delikatnie trąciła mnie łokciem.

          - Północny- zachód… - szepnęła prawie bezgłośnie.

          Kobieta spojrzała na Lisę.

          - Liso Simon proszę nie podpowiadać!

          - Poznań leży na… północnym-zachodzie Polski?

          Powiedziałam już, ledwo łapiąc oddech. Nauczycielka z niechęcią pokiwała głową.

          - Siadaj – powiedziała, odwracając się do tablicy.

          Opadłam nieprzytomnie na krzesło, ciężko oddychając.

          - I co byś beze mnie zrobiła w tej szkole? – zaśmiała się Lisa.

          - Umarłabym… Na zawał serca… - odpowiedziałam cicho z lekkim uśmiechem.

          Spojrzałam z nadzieją na stary zegar w rogu klasy. Nie! Chyba mi się to przewidziało! Dopiero pięć po piętnastej? Jeszcze pięć minut muszę wysłuchiwać tych wszystkich miast i tych… Uciekło mi słowo… Kierunków. E tam, jakoś przeżyję.

          Te pięć minut było jednak jak wieczność w towarzystwie głodnego lwa. A gdy wreszcie zadzwonił upragniony, wyczekiwany z taką nadzieją przez wszystkie dziewczyny w szkole (tak uczę się w szkole dla dziewcząt) dzwonek, spakowałam się tak szybko, jak mogłam i wyskoczyłam z klasy jak strzała. Spodziewałam się przed szkołą mojego chłopaka. Ale kto wie, czy nie odechciało mu się po mnie przychodzić?

          Chodzimy ze sobą dopiero od dwóch miesięcy i cóż… Szczerze mówiąc, za dobrze go jeszcze nie poznałam. Tak wiem. Dziwne. Ale co ja poradzę, że jest taki uroczy? Już go widziałam. Dzisiaj rano. Wychodziłam właśnie z domu a wpadł na mnie w pełnym pędzie. Kiedy zorientował się, że to ja, dysząc, poinformował mnie, że dziś w Ogrodzie Botanicznym odbędzie się zebranie Czerwonoskórych. Ale tak mu się spieszyło, że nie raczył mi powiedzieć, o której dokładnie godzinie.

          Nietrudno było się domyślić, że musiał iść wcześniej do szkoły, a mój Śpiący Królewicz (jak od czasu do czasu go nazywam) zaspał. Ale gdy wychodziłam z koleżanką ze szkoły, na chwilę o nim zapomniałam. Rozmawiałam z nią o dzisiejszej lekcji. Niedużo zapamiętałam, więc ktoś musi mi pomóc w nauce. Przez nieuwagę wpadłam na kogoś.

          - Moja droga i niezdarna Lili Kovacs... Czy naprawdę musisz codziennie na mnie wpadać? – zaśmiał się ironicznie i pocałował mnie delikatnie w policzek.

          Tak. To był mój chłopak. Feri Acz.

          - Haha – udałam śmiech i zaczęłam uwalniać się z jego mocnego uścisku. – Po pierwsze to ty na mnie rano wpadłeś a po drugie, kiedy ma odbyć się zebranie?

          - Nie mówiłem ci? – zaskoczyłam go tym pytaniem.

          Pokręciłam głową.

          - O siedemnstej. Najpewniej potrwa do dziewietnastej, bo mamy omówić parę ważnych spraw.

          - Yhm...

          Dzisiaj o szesnastej moi rodzice wychodzą do kina czy na kolacje, a ja mam zostać z siedmioletnim bratem.

          - A... nie można tego przesunąć na jutro? Dzisiaj nie mogę... Wiesz rodzice wychodzą... Młodszy brat i...-spuściłam smutno głowę. Poczułam, jak chłopak kładzie mi rękę na ramieniu.

          - Jeśli raz cię nie będzie, to nic się nie stanie... Ziemia przecież nie zostanie wysadzona! A chłopakom... Jakoś to wytłumaczę.

          Uśmiechnęłam się do niego i przytuliłam Acza mocno do siebie.

          - Za to cię właśnie pokochałam... – szepnęłam i pocałowałam go.

           

           

           

           

           

          - Nieco później –

           

          Feri Acz trzymając kurczowo moją rękę, odprowadził mnie do domu.  Kiedy już byłam pod domem pożegnałam się z nim i już miałam otworzyć drzwi, ale zatrzymał mnie.

          - O mały włos bym zapomniał o najważniejszym!

          Uśmiechnęłam się wtedy szeroko. Myślałam, że coś dla mnie przygotował. Prezent czy coś innego, ale bardzo sie pomyliłam...

          - Musisz na jutro narysować mi plan Placu Broni.

          Popatrzyłam na niego jak na wariata.

          - Po co? Nigdy cię te „tereny” nie interesowały. A raczej odpychały.

          Wywrócił zły oczami.

          - To prawda, ale... Teraz mi się to wszystko odwidziało. Chcę razem z chłopakami przejąć plac a chyba musimy ustalić jakiś plan działania prawda?

          - Przejąć?! – oczy wyszły mi z orbit na tę wiadomość.

          - Jutro opowiem ci o przebiegu zebrania... – powiedział to tak, jakby mnie w ogóle nie słyszał.

          Puścił moja rękę, pognał do wyłaniających się zza zakrętu braci Pastorów. Przez chwilę patrzyłam osłupiała na oddalających się chłopców. Ale oni... Co?... Nie podoba mi się pomysł Acza, ale czy mogę odmówić? Oczywiście, że nie! On na mnie liczy. To jakby taka marchewka. A kijem jest to, że Czerwone Koszule mogą mnie wyrzucić. Mogą pomyśleć, że chcę ich zdradzić. Tyle różnych spraw na głowie... Eh... Muszę jakoś z tym żyć i tyle. Westchnęłam i powoli otwierając drzwi, wkroczyłam do mieszkania. A tam przy stole czekał na mnie najokropniejszy potwór na świecie. Mój brat Eszter. Skoczył na mnie i przewrócił na podłogę.

          - Masz już pomysł, co będziemy robić, jak rodzice wyjdą?

          - Tak! Ja odrobię lekcje a ty się pobawisz sam. A jak nie, to do łóżka i spać!

           

           

          Rozdział 2

           

          „Problemy”

           

                      Godzina osiemnasta. Mój brat już zasnął (pod groźbą nieprzeczytania mu bajki na dobranoc). A moi rodzice właśnie wrócili. Bez namysłu zawiązałam sobie na szyi czerwoną chustkę. To chyba najcenniejsza rzecz jaką posiadam... Wzięłam z pokoju plan, który rysowałam przez parę godzin. Założyłam na siebie brązową kurtkę i wybiegając z domu, zawołałam:

          - Już odrobiłam lekcje! Idę do Ferenca! – tak przedstawiałam rodzicom Feriego.

          Pędząc jak oszalała przez ulicę, zatrzymałam się na chwilę przed dużym, niebieskim domem. Lubię na niego patrzeć. Tam po raz pierwszy spotkałam Acza... Ale to opowieść nie na miejscu. Później sobie ją przypomnę. Znów zaczęłam biec przed siebie. Po paru chwilach byłam już przy furtce do Ogrodu Botanicznego.

          - Po co oni robią takie wysokie furtki? – sapnęłam, z trudem wspinając się po jednej z nich.

          Już myślałam, że wszystko pójdzie gładko, ale gdy byłam po drugiej stronie ogrodzenia, z impetem spadłam na ziemię. Szybko zwinęłam na powrót papier w rulon i pędząc na oślep w stronę wysepki, co chwila przewracałam się o kamienie lub gałęzie. Po paru bolesnych upadkach dotarłam do mostu, gdzie stały straże.

          - Czerwone Koszule... to wojownicy nad... wojownikami... – wydyszałam do Adama, który ze śmiechem mi się przyglądał.

          - Możesz przejć. Ale następnym razem nie spóźniaj się i nie wpadaj w wilcze doły – wyszczerzył do mnie zęby.

          - Ty mnie już nie pouczaj! Wczoraj sam wpadłeś do dołu i byłeś cały w błocie, szeregowy!

          Śmiejąc się głośno, przebiegłam koło straży i wpadłam na polanę, gdzie odbywało się zebranie. Okropnie dysząc, zasalutowałam i wręczyłam Aczowi ocalały (na szczęście) plan.

          - Oto plan Placu... uff... Broni... – opadłam zmęczona na pobliski kamień.

          - Dobrze. Akurat mieliśmy zaczynać planowanie.

          Jeden z chłopaków podał mu młotek i parę gwoździ. Po paru minutach męczenia się z nierówną powierzchnią drzewa plan wisiał. Krzywo, ale jednak... Generał zabierał się właśnie za swoja „przemowę” , kiedy troje chłopców wstało.

          - Niestety musimy już iść.. – szepnął jeden nieśmiało.

          - A to dlaczego? – zapytałam.

          - Mama kazała nam…

          Feri Acz dał znak, żeby zamilkli.

          - Idźcie. Ale jeszcze jeden taki numer…

          Oni uśmiechnęli się pobłażliwie i zaczęli opuszczać polanę. Zostało nas czworo. Generał tylko pokręcił głową, zamruczał coś pod nosem i kazał reszcie już iść.

          - Tyle pracy nad tym planem, gnanie na oślep przez pięć ulic… Na marne?! – krzyknęłam wściekła i oparłam się o jakieś drzewo.

          Chłopak usiadł obok mnie i objął ramieniem.

          - Czy ja wiem? – zapytał, bawiąc się jakimś liściem w moich włosach – Możemy sobie spokojnie porozmawiać i w ogóle…

          - Nuda… Zawsze tylko rozmowa i to szybka. Bo zawsze się gdzieś spieszysz, jakby cię dzicy gonili.

          Spojrzał na mnie zdumiony.

          - Ale teraz mam czas…

          - Może… Jednak o czym chcesz rozmawiać? Pewnie o Placu Broni hę?

          - Właściwie…

          - Nie mógłbyś na chwilę o tym pomyśle zapomnieć? Mówiłam ci dzisiaj, że on mi się nie za bardzo podoba.

          Wtedy on wstał i bez słowa zaczął odczepiać kawał papieru od drzewa.

          - Acz, słuchasz mnie? – zapytałam, patrząc na niego wściekle.

          On ku mojemu zdziwieniu odwrócił się do mnie z kamienną twarzą.

          - Słucham. Wiesz, że zawsze to robię. Jednak ty teraz także mnie posłuchaj. Bardzo uważnie: Jak mówię, że chcę mieć Plac Broni na własność, to będę go miał! – wrzasnął, podchodząc do mnie blisko.

            Myślałam, że ze strachu wdrapię się na jedno z drzew. Nigdy nie podnosił głosu. A jeśli już, to nigdy nie na mnie… Patrzyłam, jak mruczy coś pod nosem i wściekle zdejmuje papier, wstałam z kamienia i popędziłam w stronę mostu. Minęłam zdezorientowanych strażników, wspięłam się po furtce, a gdy upewniłam się, że jestem w dosyć dużej odległości od ogrodu, zwolniłam krok. Zaczęłam rozmyślać o tym wszystkim. Poczułam, jak po moim policzku płynie gorąca łza. Z impetem starłam ją. Płakać przez niego? Nigdy! Ale może… Chyba… Przekraczając próg domu, wymusiłam na swojej twarzy uśmiech.

          - Wróciłaś? Zwykle razem z ojcem musimy sami po ciebie iść do Ferenca! Nie możesz się nigdy z nim rozstać… - zaśmiała się mama.

          - Musiałam jeszcze… - musiałam wymyślić sensowną wymówkę – odrobić parę zadań ze szkoły!

          Powiedziałam, wieszając kurtkę na wieszaku.

          - Wszystko w porządku? – zapytała, zauważająć na mojej twarzy lekki smutek.

          - Tak… w jak najlepszym. – skłamałam, biegnąc na górę do swojego pokoju.

          - Chwileczkę! A co z kolacją?

          - Nie jestem głodna! – krzyknęłam, zamykając drzwi do pokoju.

            Przebrałam się w koszule nocną, wyczesałam gałązki i liście z włosów i zanurzyłam się w pościel. Chciałam już zakończyć ten dzień, zasnąć i zapomnieć… Ale jak na złość nie mogłam. Obracałam więc w palcach czerwoną chustkę z wyszytymi na niej żółtą nicią inicjałami F.A.. To prezent od Feriego. Od kiedy zaczęłam z nim chodzić, podarował mi ją i od tej pory starałam się ją zawsze nosić, ale… Teraz czuję do niej jakąś niechęć. Schowałam ją więc pod poduszkę i wtuliłam się w białą poduszkę. Acz nie był sobą ostatnio zachowywał się tak trzy dni temu. Spotkałam jednego chłopca z Placu Broni. Kolanya. Przyszedł do mojej szoły po swoją młodszą siostrę. Spotykając go, chciałam powiedzieć, żeby poprosił swoją starszą siostrę o korepetycje dla mnie. W pewnym momencie przyszedł po mnie mój chłopak, odciągnął mnie na bok i robił wyrzuty o bratanie się z „wrogiem”. Ale co korepetycje z matematyki mają do wroga? To wykroczenie jednak dało się zrozumieć (jak powiedziała mi mama). To była po prostu zwyczajna, chłopięca zazdrość. Było jeszcze parę takich sytuacji. Koło pięciu. W tym miesiącu. Dziś jednak przegiął strunę i to bardzo! Jeszcze jeden taki wybryk to ja mu pokażę! Tak! Nie będę więcej puszczać mu tego płazem o nie! Szeroko się uśmiechając, wyszłam z łóżka i schodząc na dół, poszłam do kuchni gdzie, mama zmywała naczynia a tata czytał książkę.

          - Co się stało Li? – zapytał tata, skracając swoim zwyczajem moje imię.

          - Zgłodniałam… - na widok zdumionych twarzy rodziców wybuchnęłam śmiechem.

           

                             --------------- Następnego dnia -----------------------

           

          - A wtedy nastąpił pierwszy rozbiór Polski…

          Wsłuchiwałam się z wielką uwagą (co także jest wielką rzadkością w moim przypadku) w słowa historyczki. Pierwszy raz od dłuższego czasu lekcje sprawiały mi niezmierną przyjemność. Udało mi się nawet dostać dobry stopień z odpowiedzi. Bez żadnych podpowiedzi! Jednak całą sielankę psuła mi myśl o końcu lekcji. Jeśli Acz będzie czekał pod szkołą, może zrobić mi jeszcze jakieś wyrzuty o moje wczorajsze zachowanie. A może wcale go nie będzie? Ale cuda nie zdarzają się codziennie, jak mawia tata. Nagle usłyszałam najmniej pożądany przeze mnie dzwonek.

          - Pakuj się szybciej! Mam ci przecież pomóc w geografii. – powiedziała Lisa, widząc jak wolno się pakuję.

          - Wiem… Idź już. Ja później cię dogonię. Muszę jeszcze porozmawiać z… historyczką! Tak… ciekawi mnie nawet historia Polski...

          - Jak chcesz… ale pośpiesz się!

          Wychodziłam jako ostatnia ze szkoły. Mój wzrok powędrował w stronę wejścia. Stał tam Feri. Na szczęście był odwrócony do mnie tyłem. Mam szansę uciec. Za szołą jest truga brama. To jedyna droga. Poruszałam się najciszej jak mogłam i po chwili zniknęłabym za budynkiem szkoły, ale…

          - Lili! Zaczekaj! – dobiegł mnie chłopięcy głos.

          Wtedy moje nogi przejęły nade mną kontrolę i zaczęłam biec w strone bramy. Niestety okazało się, że nie jestem taka szybka jak Feri i po chwili słyszałam jego oddech. Złapał mnie i przycisnął do ściany szkoły. Próbowałam się wyrwać, ale on trzymał mnie mocno. Nieśmiało spojrzałam w jego twarz. Chciałam wiedzieć, co wyraża, lecz nie mogłam rozpoznać, co teraz czuł. To nie wróżyło nic dobrego. Mimo wszelkich starań poczułam, że do oczu napływają mi łzy.

           

          Rozdział III

           

          „Wróg czy przyjaciel?”

           

            Całała trzęsłam się ze strachu.

          - Ja... – zaczął niepewnie Feri. – Chciałem cię przeprosić...

          Myślałam, że się przesłyszałam. On i jakiekolwiek przeprosiny? Szybko otarłam oczy z łez.

          - Nabijasz się ze mnie. Założę się, żę wczoraj nawet nie pomyślałeś o tym, co czuję! Na pewno znów potrzebujesz mnie do jakiejś brudnej roboty! Jak zwykle. Ktoś do brudnej roboty? Ja! Ktoś kto nie podważy twoich słów? Ja! Zawsze tak robisz, gdy czegoś chcesz, czyż nie?! – znów łzy zaczęły płynąć po moich policzkach.

          Swoimi wyznaniami musiałam osłabić pewność siebie chłopaka. Zaczął cicho mówić.

          - Ależ skąd... jest mi strasznie głupio! Jestem zwyczajnym osłem, baranem...

          - Mów tak dalej. Całkiem nieźle ci to idzie – odparłam z kpiącym uśmiechem.

          - Więc... grzechy wybaczone tak? – zapytał z nadzieją.

          Udało mi się wysunąć z żelaznego uścisku Acza.

          - Zastanowię się nad tym... oststnio masz za dużo tych ,,grzechów” na sumieniu wobec mnie.

          - Ale to się zmieni! Naprawdę! A jeśli mi nie wierzysz, weź to... – z lekkim rumieńcem na twarzy wyjął ze swojego tornistra małe zawiniątko i wręczył mi je.

          - Męczyłem się nad tym całą noc... mam nadzieje, że ci się spodoba...

          Popatrzyłąm na niego zdziwiona. Powoli zaczęłam odpakowywać zawiniątko. Kiedy już miałam je wyjąć, chłopak powiedział:

          - Muszę już lecieć. Później mi powiesz, co o tym sądzisz – pocałował mnie delikatnie w policzek.Przez grzeczność zgodziłam się na to. Po chwili już go nie było. Typowe. Wzdychając, wyjęłam mały przedmiot, nad którym mój biedaczek się tak długo męczył. Poczułam, jak oblewa mnie mimo woli rumieniec. W ręku trzymałam małą różyczkę z papieru. To słodkie z jego strony, ale nie mogę przecież tak łatwo o wszystkim zapomnieć. Niech nie myśli sobie, że tak łatwo dam się przeprosić, o nie! Dam mu jeszcze jedną szansę. Tak. Ostatnią.

            Wsadzając delikatnie różę do tornistra, zaczęłam iść w stronę domu Lisy. Teraz po małym wstrząśie psychicznym czas na drugi… o nazwie geografia.

            Jako, że nigdy wcześniej nie szłam przez tylnie ulice szkoły, z ciekawością przyglądałam się każdemu domowi. Trochę się bałam, że zbłądzę, ale od czego są na ulicy znaki? Wychodząc zza jednego zakrętu, swoim zwyczajem musiałam, powtarzam, musiałam na kogoś wpaść, bo jak inaczej? Tym razem poleciałabym do tyłu (i to w kałużę!), ale na szczęście nieznajoma osoba złapała mnie w otatniej chwili.

          - Wszystko gra? – usłyszałam chłopięcy głos.

          - Na szczęście tak… - szepnęłam, przyglądając się ciekawie chłopakowi.

          Wcześniej go nie widziałam, ani nikogo o takim wyglądzie. Miał ciemnozielone, połyskujące oczy, był także ciemnym brunetem, wysokim o nieco dziecięcej twarzy*.

          - Przepraszam… - udało mi się jeszcze wydusić z siebie jakieś słowo.

          Chciałam go jak najszybciej wyminąć, ale on zagrodził mi drogę. Pięknie. Wspaniały dzień…

          - Jak masz na imię? – zapytał.

          Westchnęłam cicho.

          - Lili…

          - Janosz. Jednak wszyscy mi mówią Boka – także się przedstawił i wyciągnął do mnie przyjaźnie dłoń, którą z lekką niechęcią potrząsnęłam.

          Nagle chłopak jak oparzony zabrał swoją rękę do tyłu.

          - Cóż… teraz ja cię chyba muszę przeprosić… - powiedział z lekim uśmiechem.

          - Za co?

           Po chwili jednak zrozumiałam, o co mu chodziło. Ręka, którą mu podałam, ociekała niebieskim atramentem, tak samo jak jego. W sumie było to zabawne. Ta jego mina potępieńca…

          - Nic się nie stało. Nikomu ,,farbowanie” jeszcze nie zaszkodziło – zaśmiałam się cicho, wycierając jako tako rękę chustką.

          Chłopak także się zaśmiał, po czym też zaczął sobie czymś wycierać rękę.

          - Ale teraz radziłabym ci czym prędzej iść do domu.

          - Dlaczego? – w tym momencie wskazałam na jego prawą kieszeń spodni.

          Wylatywały z niej krople atramentu. Boka aż podskoczył na widok swoich spodni.

          - Pięknie… lepiej być nie mogło…

          Uśmiechnęłam się i odchodząc, zawołałam.

          - Na pewno nie będzie tak źle!

          - Może masz rację. Do zobaczenia! – odkrzyknął, machając do mnie ręką.

          - Fajny z niego chłopak… - powiedziałam do siebie na głos.

          Natychmiast się opamiętałam. Czy ja coś takiego powiedziałam? Prubując o wszystkim zapomnieć, usłyszałam jak biją, gdzieś w oddali kościelne dzwony. Tak się zamyśliłam, że starciłam poczucie czasu!

          - Pójdę przez ulicę Pawła…będzie szybciej.

          Biegnąc wzdłuż drewnianego płotu, usłyszałam czyjeś radosne krzyki. Zatrzymałam się na chwilę. Byli to jacyś chłopcy. Zaciekawiona tym hałasem znalazłam małą szparkę w płocie i zaczęłam patrzeć, co się dzieje na placu. Zobaczyłam małą grupę chłopców. Udało mi się też tam spostrzec mojego nowego znajomego.

          - Jutro zarządzam zebranie. Niech wszyscy będą tutaj punkt osiemnasta – zobaczyłam, jak Janosz z dumą przemawia do reszty chłopców.

          Wszyscy mu zasalutowali.

          - Tak jest generale Boka! – odkrzyknęli chłopcy i zaczęli iść w moją stronę.

          Szybko odsunęłam się od płotu.

            Po jakiejś minucie okazało się, że tam gdzie poprzednio stałam, znajdowała się furtka. Na szczęście nikt mnie nie zauważył. Uderzyłam się w czoło. Zapomniałam przecież, że tu mieści się ,,obóz” Chłopców z Placu Broni! Głupia ja. Zmieniając temat… myślałam, że znam wszystkich, którzy bronią placu. Okazuje się jednak, że mam jednak poważne braki. Myśląc, ze wszyscy już poszli, chciałam się wycofać, jednak ktoś jeszcze był na Placu Broni i właśnie wychodził, zauważając mnie.

          - Nie myślałem, że tak szybko się zobaczymy… - to był Boka.

          Uśmiechnął się do mnie miło. Poczułam nagły przypływ gorąca. Na mojej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.

          - Ja także…

          Nastała chwila niezręcznej ciszy.

          - A tak w ogóle po co przysłuchiwałaś się temu, co działo się na placu? – zapytał znienacka.

          Widział mnie?

          - E… cóż po nic. Po prostu ja…byłam ciekawa tych krzyków za płotem.

          Chłopak przyjrzał mi się uważnie. Minął mnie. Usłyszałam za mną jego głos.

          - Do zobaczenia…

          Wtedy po raz pierwszy od bardzo dawna poczułam, że żałuję tego, co powiedziałam. Nie chciałam kłamać, ale nie miałam wyboru. Nie może się dowiedzieć, że jestem jedną z Czerwonoskórych. Przynajmniej na razie, póki go lepiej nie poznam…

           

          *Wygląd bohatera został wymyślony, gdyż książka ,,Chłopcy z Placu Broni’’ nie zawiera informacji o wyglądzie Janosza Boki.

           

          Rozdział IV

           

          Ciężar

           

            - …A na zachodzie polski leży Poznań, a na Północy Kołobrzeg…

          Ledwo słyszałam słowa Lisy. Starała się za wszelką cenę wbić mi do głowy wszystkie możliwe miasta w Polsce, ale… jak się okazuje na próżno. Ja przecież nie umiem jej słuchać! To za trudne! Moje myśli wędrowały wokół Janosza… wydawał się  inny niż wszyscy chłopcy. Nie taki roztrzepany i zabiegany. Roztropny, poważny, przyjacielski… taki jakby dobry przyjaciel. Teraz tylko nie mogę powiedzieć nic o tym spotkaniu Aczowi. Chyba by ze złości wyrwał drzewo z korzeniami. Jednak z drugiej strony… fajnie byłoby, gdyby faktycznie to zrobił!

            Uśmiechnęłam się, ostrożnie wyglądając przez okno w pokoju przyjaciółki.

          - Halo! Centrala do Lili! Słyszysz mnie? – nagle coś mi machnęło przed nosem.

          Była to ręka Lisy.

          - Co? A tak słyszę… - i znów zaczęłam wyglądać przez okno.

          - Słuchaj jutro ma być klasówka z geografii, pamiętasz?

          - Tak jasne… - odpowiedziałam bez namysłu.

          To co mówiła, trochę mnie drażniło. Nie mogła przez chwilę przestać? Ja próbuję myśleć…

          - Ty przypadkiem nie masz gorączki? – Lisa położyła mi rękę na czole.

          - Oczywicie, że nie! – z impetem zabrałam rękę dziewczyny z czoła. – Poprostu poznałam dziś nowego znajomego i chciałabym wiedzieć o nim coś więcej niż tylko tyle, jak ma na imię i...

          Ugryzłam się w język. Lisa wie, że jestem członkinią Czerwonych Koszul, więc nawet ona nie może wiedzieć o Boce. Jednak ona nie zauważyła mojego wahania. Zaśmiała się tylko głośno. Popatrzyłam na nią nieco zła.

          - Co cię tak śmieszy?

          Ona tylko zakryła dłońmi usta, żeby stłumić śmiech.

          - Ale musisz przyznać, że dokładnie tak samo było, kiedy poznałaś Acza, nie?

          - Zwariowałaś?! Oczywiście, że nie jest tak samo? Dlaczego miałoby być tak samo? Przecież z Aczem było inaczej niż z nim.

          - Ale czy na pewno?

          - Na pewno! A teraz do nauki marsz! –  podniosłam jedną z książek aż na wysokość twarzy i udałam, że czytam.

          Może i ma rację, ale to niemożliwe. Feriego poznałam przypadkiem. Fakt, to się zgadza, ale on jest zupełnie inny od mojego chłopaka. Całkowicie! Ale nawet jesli tak by miało być, to nie będę się głodzić (nie miałam nawet najmniejszej ochoty na jakiekolwiek jedzenie) i ciągle chodzić w to samo miejsce ,gdzie go spotkałam w nadziei, że znów go tam spotkam. Może będę o nim dużo myśleć, ale nie będę tak się w to rozmyślanie angażować! Teraz chyba wypada opisać całą sytuację z niebieskim domem... eh trudno.

                     Tata wysłał mnie do krawca, żebym oddała jego garnitur, bo jak twierdził, ,,przyda się mu odświeżenie”. Dom krawca znajdował się dosyć blisko, jednak ja myślałam, ze minęły wieki zanim tam doszłam. Po oddaniu ubrania wyszłam od krawca z kartką dla ojca, kiedy ma go odebrać. No i wtedy zobaczyłam Acza. Jako, że było ciemno i na ulicy były latarnie, nie widziałam go dokładnie, ale i tak wywarł na mnie duże wrażenie. Stał oparty o płot ze zwieszoną głową tak, że oczy zasłaniały mu czarne włosy. Od razu w oczy rzucała się jego czerwona koszula. Na początku chciałam go po prostu wyminąć i udawać, że go nie widzę, jednak coś ciągnęło mnie do nieznajomego. Może stety, albo niestety (sama juz nie wiem) zaczepił mnie. Na początku rozmowa jako tako szła, ale później, gdy okazało się, że  lubimy te same rzeczy, rozmowa przybrała zaskakujące tępo. Jedno chciało prześcignąć drugie w słowie.

                  Później musiałam niestety iść. W drodze do domu uświadomiłam sobie, że nie zapytałam go o adres lub o to, gdzie możemy się spotkać. Wróciłam więc pod dom krawca, jednak chłopaka już tam nie było.

            Po paru dniach bezsenności, głodu i roztargnienia udało mi się go spotkać na ulicy i cóż... potem jako tak wyszło, że zaczęliśmy coraz częściej się spotykać. Po paru dniach opowiedział mi o Czerwonoskórych. Od razu chciałam do niech należeć. I tak się stało. Potem gdy zostałam mianowana jednym z kapitanów zapytał mnie czy nie będę jego dziewczyną. No i co miałam zrobić? Po prostu się zgodziłam.

            - Tak a ja jestem księżną! – zaśmiała się głośno Lisa.

          - Eh... a uważaj sobie, co tam chcesz. Mnie to nie obchodzi.

                                                                                     ----------- Później –-----------

          - Niech sobie myśli, co tam chce. Nie będę na to zwracać uwagi i tyle – mówiłam sama do siebie, idąc do domu.

          A poza tym przestałam już myśleć o Boce. Chyba... a z resztą sama już nie wiem!

                                                                            ------------- W domu –----------------

          - Takie jest życie córeczko. Serce nie sługa, nie zrobi tego, czego ty chcesz – mama w kółko powtarzała mi tę samą śpiewkę.

          Tak. Powiedziałam jej o wszystkim, co się dziś zdarzyło. No... prócz faktu ucieczki przed Aczem.

          - Wiem. Znam to na pamięć. Ale dlaczego tak jest? Albo dlaczego musi być? – przycisnęłam do piersi czerwoną chustkę.

          - No widzisz.. tak zawsze było, jest i będzie. Nikt jeszcze tego nie wyjaśnił. To nadal ludzka tajemnica.

          Westchnęłam i smutno pokiwałam głową.

                        Po rozmowie z mamą postanowiłam iść do Ogrodu Botanicznego. Przejdę się, pooddycham świeżym powietrzem i pomyślę o wszystkim na spokojnie. Jednak gdy doszłam do bramy ogrodu, w oddali zobaczyłam wątłe światło bijące z wysepki. Strażnik nigdy tam nie zagląda... to na pewno Czerwonoskórzy! Żaden z nich nie powiedział mi o zebraniu! A nawet Acz! Wtedy poczułam delikatne ukłucie w serce. Nie daruje im tego. Napełniona nową falą energi wspięłam się po furtce i już byłam w ogrodzie. Przez pewien czas biegłam jak szalona w stronę wysepki, jednak po chwili zwolniłam. Niech myślą, że mnie to nic nie obchodzi. Wtedy usłyszałam czyjeś kroki. Od razu położyłam się na ziemi i prawie przestałam oddychać.

          - Dzisiaj była kolej Adama! On powinien teraz prowadzić patrol ogrodu.

          - Tak to fakt... ale czy my mamy na to jakiś wpływ?

          Poczułam ogromną ulgę. To tylko jedni z Czerwonych Koszul. Jednak nie powinni mnie widzieć. Czołgając się cicho, ruszyłam dalej. Ale już po chwili natrafiłam na coś głową. Myślałam, że to kamień, ale po chwili to coś jęknęło.

            Po chwili ośmieliłam się podnieść oczy w górę. Zobaczyłam wtedy duże, zielone oczy.

          - Lili? – usłyszałam znajomy głos.

          Chyba w tym momencie zaczęłam się czerwienić. Jak dobrze, że jest noc!

          - Tak Janie... – ledwo przeszło mi to przez gardło.

          - Boka co jest? Czemu stanąłeś? – za chłopakiem rozległ się niespokojny głos.

          - ,, No nie! Jest jeszcze gorzej! Czemu nie może być sam?” – pomyślałam z rozpaczą.

          - Co ty tu robisz? – spytał brunet.

          - Ja... – musiałam coś wymyślić – jestem na spacerze...

          - Na spacerze? Czołgając się? I o tej porze? – zapytał z niedowierzaniem.

          - Tak. Wtedy jest tu tak spokojnie i w ogóle... a czołgam się po to, żeby strażnik mnie nie zobaczył – mój głos powoli zachrypł.

          Ku mojemu zdziwieniu Jan mi uwierzył.

          - Skoro tak mówisz... musi to być prawda – uśmiechnął się przyjaźnie.

          - Boka rusz się! – znów usłyszałam czyjś głos.

          - Chwileczkę! – syknął brunet – Rozmawiam!

          Wtedy rozległ się cichy chichot.

          - Gadasz z trawą? – tym razem rozległ się bardziej dziecięcy głos.

          - Z przyjaciółką, jeśli musisz wiedzieć Nemeczeku.

          No i wtedy znów rozległy się czyjeś kroki. Bez namysłu Boka razem ze swoimi towarzyszami poderwali się i zaczęli biec. Zrobiłam to samo co oni. Nie wiem, jak długo biegliśmy i gdzie, ale w końcu znaleźliśmy się w jakichś ruinach. Na razie nie myślałam zbytnio, gdzie jesteśmy, ale teraz przynajmniej mogłam dokładniej przyjrzeć się towarzyszom Boki. Żadnego nie znałam. Jeden był wysoki, szczupły, z czarnymi włosami... zdawało mi się, że już wcześniej go widziałam. Nie na placu oczywiście tylko gdzieś indziej. Drugiego jednak nie rozpoznawałam w ogóle. Był mały i szczupły. Miał niebieskie oczy, krótkie blond włosy i dziecięcą twarz.

          - Czyli mówiłeś prawdę... – odezwał się do Jana nieśmiało blondyn.

          - A dlaczego miałbym kłamać?

          - Nie wiem... – spuścił smutno głowę.

           Po chwili ciszy Boka chrząknął i podchodząc do mnie, powiedział.

          - Chłopaki to Lili. Lili, ten blondyn to Nemeczek a drugi to Czonakosz – znam go!

          O ile się nie mylę, widywałam go z Kolanyem. Mówił mi o nim czasami...

          - Boka patrz! – powiedział szatyn i wskazał coś na ziemi.

          Była to siekierka oblepiona srebrnym papierem. To tomahawk Czerwonoskórych! Nieopodal jest ich więcej... dokładnie jeszcze siedem.

          Po chwili chłopcy znaleźli resztę. Już wiedziałam, gdzie już jesteśmy. W składzie broni... kompletnie o nim zapomniłam.

          - Może należy zabrać te toporki? – powiedział Czonakosz.

          - Nie. To byłby rabunek. A poza tym nie należy tracić cennego czasu. Wyjdźmy już na zewnątrz i choćmy na wyspę. Nie chcę, żeby nikogo nie było, gdy dojdziemy na wyspę.

          Nagle zaczęli rozrzucać toporki po ziemi. Chciałam coś zrobić, ale wiedziałam, że jeśli to zrobię, zaczną coś podejrzewać. Patrzyłam osłupiała na to, co robią.

          - Niech to się wreszcie skończy! – pomyślałam.

          Gdy w końcu skończyli, wyszliśmy na zewnątrz. Wtedy Boka wyjął jakąś paczkę, odwinął ją i wyciągnął  lornetkę.

          - Widzę ich... – szepnął, wskazując na wysepkę.

          Biło od niej małe, wątłe światło, które się poruszało. Wyglądało na to, że mają latarnie. Wszyscy ruszyli naprzód, ale ja z pewną niepewnością wciąż stałam. Wtedy Boka odwrócił się do mnie.

          - Idziesz z nami czy wracasz do domu?

          - Ja... – chciałam już wracać, ale ciekawiło mnie co to za kartka. – Idę z wami.

          Ruszyłam szybkim krokiem za chłopcami. Z każdym krokiem robiło mi się coraz ciężej na sercu. Z jednej strony nie chciałam zdradzić Czerwonych koszul (jeszcze bardziej) a z drugiej było mi trochę wstyd, że nie powiedziałm Boce, że jestem Czerwonoskórą. Nagle brunet powiedział.

          - Chyba się do czegoś przygotowują... Boże! Ten co niesie latarnię to...

          - Kto taki? – wyrwało mi się przez przypadek.

          Wtedy światło znikło gdzieś dalej. Boka odjął lornetkę od oczu.

          - Nie wiem... nie widziałem go dokładnie...

          - Ktoś z naszych? – zapytał Nemeczek.

          - Chyba tak, lecz nie jestem pewien...

          Czonakosz wraz z Nemeczkiem zaczęli zgadywać, kto to mógł być, jednak Jan przerwał im. Idąc dalej na czworaka, dotarliśmy do jeziora. Wstaliśmy. Boka zaczął wydawać rozkazy.

          - Tutaj gdzieś musi być łódka. Czonakosz. Ty i Nemeczek idźcie na prawo, a ja wraz z Lili pójdę na lewo. Na pewno któreś z nas znajdzie łódkę a która z grup to zrobi, niech zostanie i czeka na resztę.

          I rozdzieliliśmy się. Kiedy tak szliśmy, żadne z nas nie odzwywało się do siebie. Nie wiem jak Jan, ale ja starałam się na niego nie patrzeć. Nagle chłopak krzyknął.

          - Znalazłem! – w tym momencie odruchowo zasłoniłam mu usta ręką.

          - Ciszej...

          Kiedy zabrałam rękę z jego ust on uśmiechnął się dziwnie... tak jakby na to liczył. Już miałam się do niego odezwać, ale wtedy przybył Nemeczek wraz z Czonakoszem. Brunet ma szczęście i tyle. Wtedy Boka pochylił się nad wodą i nasłuchiwał.

          - Są nadal na wyspie. Słyszę ich rozmowy...

          - Czy wsiadamy do łódki?

          - Nie tutaj. Trzeba przeciągnąć ją na brzeg po przeciwnej stronie wyspy. Tutaj most jest za blisko. Bo jeśli nas zobaczą będziemy mieli więcej czasu na ucieczkę – nie wiem czemu, ale ta odpowiedź po prostu mi się wyrwała.

           Chłopcy spojrzeli na mnie nieco osłupiali. Poczułam, że się nieco rumienie.

          - Lili ma rację – powiedział Jan.

          Teraz oblała mnie fala gorąca. Za co ja tu jestem co?...

          *Wygląd bohatera został wymyślony, gdyż książka ,,Chłopcy z Placu Broni’’ nie zawiera informacji o wyglądzie Kolany’ego.

           

           

           

           

           

           

           

           

           

           

          Rozdział V

          „Coś się kończy, coś się zaczyna”

           

            Po pewnym czasie umieściliśmy łódkę w odpowiednim miejscu i powoli zaczęliśmy do niej wchodzić. Nemeczek jednak pośliznął się, wchodząc do łódki, i wpadł do wody. Szybko rzuciłam  mu się na pomoc i  go wyciągnęłam.

          - Dziękuję… - powiedział, pokaszlując.

          - Nie ma za co. Ważne, że nic ci nie jest…

          Odwróciłam się do chłopców, uśmiechali się do mnie. Udałam, że tego nie widzę.

          - Płyniemy czy nie? – burknęłam jakby od niechcenia.

          Powoli odbiliśmy od brzegu. Lubię z nimi przebywać, ale… ale… właśnie. Jest jakieś „ale”, jednak nie mogę go odnaleźć. W pewnym momencie poczułam, że przybijamy do brzegu. Jednak stało się to tak nagle i z taką siłą, że straciłam równowagę.  Poleciałam do przodu i nigdy nie zgadniecie na kogo wpadłam…

          - Lili aż tak bardzo nie przywiązuj się do naszego przywódcy – zaśmiał się Czonakosz.

          Tak… a na kim innym mogłam wylądować? Wtedy Boka zaśmiał się cicho.

          - Nie śmiej się tak. Nic w tym zabawnego – powiedziałam oschle, wstałam i wyszłam na ląd.

            Po chwili wszyscy ukryliśmy się za krzakami.

          - Czonakosz, zostaniesz na straży i jeśli spostrzeżesz kogoś nieznajomego, gwizdnij ile tylko masz sił w płucach. Wtedy wrócimy i wsiądziemy do łódki a ty ją odepchniesz – powiedział Jan.

          Chłopak zgodził się z chęcią. Więc ja razem z Nemeczkiem i Boką, udaliśmy się w stronę polany gdzie będą Czerwonoskórzy. Czołgaliśmy się i wstawaliśmy tam, gdzie trawa była wysoka i wysokie drzewa. Kiedy natrafiliśmy na dosyć wysoki krzak, rozchyliliśmy gałęzie i pierwszym co mi się rzuciło w oczy, był Feri chodzący pomiędzy Czerwonymi Koszulami. Było to chyba bardzo ważne zebranie, bo wszyscy mieli na sobie czerwone koszule. Taki ubiór był wymagany tylko na bitwach i na ważnych zebraniach. Jednak jeden z nich przykuł moją uwagę. Siedział obok młodszego Pastora. Nie widziałam go wcześniej. A do tego nie był ubrany tak jak inni. Znaczyło to, że był obcy. Po minie Boki widziałam, że zauważył go i chyba znał.

          - Poznajesz go? – szepnął nagle mały blondyn.

          - Tak… - odpwiedział smutno drugi chłopak.

          Kompletnie nie wiedziałam, o czym mówią.

          - Jeśli będziesz chciała, to później ci wytłumaczę… - powiedział Boka, widząc mój wyraz twarzy.

          Pokiwałam głową. Teraz w zupełnej ciszy patrzyliśmy na zebranych. Wszyscy milczeli, tylko ten obcy chłopak coś mówił. Nie mogłam jednak usłyszeć co. Mówił coś o tym, jak wejść na Plac Broni. W pewnym momencie Acz przytaknął i wpatrywał się z dużą powagą w mówcę. Z każdą chwilą czułam się coraz bardziej niepewnie. Ogarnęło mnie przekonanie, że zaraz ktoś nas znajdzie i cały plan chłopców pójdzie w łeb. Trochę nieświadomie przytuliłam się do Jana. Spostrzegłam to dopiero wtedy, gdy poczułam jego rękę na moim ramieniu. Wydało mi się to całkiem przyjemne, więc udałam, że nic nie widzę. W pewnym momencie uśmiechnięty Nemeczek szepnął coś do Boki. On spojrzał na niego zdziwiony i z lekką niechęcią pokiwał głową. To ucieszyło go jeszcze bardziej.

            Po pewnym czasie, gdy Czerwonoskórzy skończyli się naradzać, odeszli z polany. Wtedy Jan pobiegł do jednego z drzew i przyczepił do niego czerwoną kartkę. Wrócił do nas i szepnął.

          - Musimy wracać. I to jak najszybciej! Nie wiadomo, kiedy wrócą…

          - Idźcie. Później się zobaczymy – zdążyłam krzyknąć, kiedy ktoś wbiegł na polanę. Usłyszałam jeszcze jakieś kroki i podniesione głosy. Kroki i głosy zaczęły się powoli oddalać.

            Po paru minutach wszystko ucichło. Wyszłam więc z ukrycia. Jak się okazało, nie byłam sama.

          - W końcu przyszłaś. Tylko w nieodpowiednim momencie… - to był Acz.

          Z mocno bijącym sercem podeszłam do niego nieco bliżej. Na jego twarzy było widać mieszaninę złości i… o dziwo zazdrości. Wzięłam głęboki oddech.

          - Nikt mi nie powiedział o zebraniu…

          - Adam miał ci o tym powiedzieć.

          - Ale tego nie zrobił – Adam był najbliższym przyjacielem Acza.

          Podszedł do mnie bliżej zdecydowanym krokiem.

          - A wiesz może dlaczego? – pokręciłam głową. – Bo był świadkiem ciekawej sytuacji, której nie chciał przerywać…

          Od razu na myśl przyszło mi spotkanie z Boką. Nic jednak nie odpowiedziałam.

          - Co jest? Już nie pamiętasz? Przecież spotkałaś się z przywódcą nieprzyjaciół! I chyba się z nim zaprzyjaźniłaś… – popatrzył na mnie karcąco.

          Ale czy to faktycznie jest takie złe?

          - Tak to prawda. I nie rozumiem, o co ci chodzi.

          To go jeszcze bardziej rozjuszyło.

          - Nie wiesz, o co mi chodzi? Naprawdę nie wiesz?! Chodzi o to, że nie powinnaś w ogóle poznawać tych Chłopców z Placu Broni. Radzę ci więc, skończyć tą głupią przyjaźń! – złapał mnie mocno za ramię i potrząsnął tak mocno, że prawie się przewróciłam.

          Poczułam wtedy jakieś ukłucie w sercu i zaczęły mi płynąć z oczu łzy.

          - Głupią?... głupią?! Może jest taka dla ciebie, ale dla mnie jest bardzo ważna! Ważniejsza od ciebie! – natychmiast zakryłam usta dłońmi.

          Nie chciałam tego powiedzieć… po prostu… samo tak to wyleciało. Acz nieco zaszokowany przyglądał mi się z otwartymi ustami. Ocierając łzy, odważnie brnęłam dalej.

          - Nie potrzebuję już być kapitanem, nie potrzebuję należeć do Czerwonoskórych… a w szczególności nie potrzebuję ciebie! – wsadziłam rękę do kieszeni.

          Poczułam pod palcami miękki materiał. To chustka, którą mi dał.

          - A to… sobie weź. Nie jest mi już potrzebna – mówiąc to, rzuciłam chustkę na ziemię.

          Odeszłam stamtąd szybkim krokiem. Nie ukrywałam się przed Czerwonymi Koszulami. Jeśli ktoś mnie zobaczy, to trudno. Jednak w drodze do bramy nikogo nie spotkałam. Jak to zwykle jest, z lekką trudnością przeskoczyłam przez furtkę. Nie poszłam jednak do domu. Oparłam się o zimny mur ogrodu i spuściłam smutno głowę. Z jednej strony czułam się wspaniale, jakbym wygrała w jakiejś grze, lecz z drugiej strony… jak jakaś oszustka. Jakby się wszystko posypało. Jak domek z kart. Do Czerwonoskórych nigdy już nie będę mogła wrócić. Chodzi o honor. A Boce chce… nawet muszę wszystko opowiedzieć.

          - Za co to wszystko?... – szepnęłam sama do siebie i poczułam jak do oczu napływają mi łzy.

          Usłyszałam wtedy czyjś głos.

          - Lili… wszystko w porządku?

          Z początku nie rozpoznałam głosu. Odczekawszy chwilę uniosłam delikatnie głowę i spojrzałam z lękiem na ową postać. Wtedy ogarnął mnie jeszcze większy strach. Był to Boka. Spuszczając oczy, udało mi się wyszeptać przez zaciśnięte gardło.

          - Tak…

          - To znaczy?

          - Bo widzisz ja chyba… na pewno… muszę ci coś powiedzieć.

          Chciałam już zacząć mówić dalej, ale chłopak nie dał mi dojść do słowa.

          - Dobrze. Ale nie tutaj. Zaraz może padać. Chodźmy do mnie. Mieszkam niedaleko.

          Nic nie powiedziałam. Kiwnęłam tylko głową dla potwierdzenia. Nieco chwiejnym krokiem ruszyłam za chłopakiem. Bałam się tej rozmowy, tego jak zareaguje, co zrobi… ale chciałam mieć to za sobą.

          ----- Po pewnym czasie ------

          Rozpadało się. Na szczęście akurat byliśmy na miejscu. Zapukaliśmy do drzwi. Otworzyła nam wysoka, szczupła kobieta o brązowych włosach związanych w kok.

          - Synku! Gdzieś ty był? Cały jesteś mokry i… - umilkła, kiedy tylko mnie zobaczyła.

          - Wchodźcie szybko, bo jeszcze się przeziębicie.

          Wpuściła nas do domu. Wydało mi się tam całkiem przytulnie.

          - Zdejmijcie kurtki. Widać, że przemokliście.

          Boka szybko zdjął swoją kurtkę. Ja nie śpieszyłam się z tym za bardzo. Zanim zdążyłam do końca rozpiąć nakrycie Jan szybko je ze mnie zdjął i powiesił na wieszaku. Zdziwiłam się, gdy to zrobił. Podobnie ta kobieta.

          - Jak się nazywasz? – zwróciła się do mnie miło.

          - Lili Kovas… - szepnęłam nieco zawstydzona.

          - Ładne imię. Ja jestem Anna, mama Jana. Synku idź razem ze swoją koleżanką do twojego pokoju. Zaraz przyniosę wam herbatę na rozgrzanie – i odeszła.

          Zaczęłam iść za chłopakiem. Jego pokój znajdował się na piętrze. Nie wyglądał jak inne chłopięce pokoje. Wszystko było poukładane, nic nie walało się na podłodze… po prostu pokój idealny. Nie licząc tego, że nie było w nim krzesła. Przez co byliśmy zmuszeni usiąść na łóżku. Na chwilę zapadła głucha cisza, przerywana tylko cichymi odgłosami dobiegającymi z dołu. W końcu jednak zebrałam się na odwagę i zaczęłam mówić.

          - Boka słuchaj… to, co chciałam… - jednak zanim przeszłam do rzeczy, on zakrył mi usta ręką.

          - Lili ja chciałbym ci najpierw coś powiedzieć.

          Zabrał rękę z moich ust.

          - Po tym jak po raz pierwszy cię spotkałem, ciągle o tobie myślę. A kiedy spotkałem cię dzisiaj w ogrodzie, myślałem, że będę skakać ze szczęścia. Potem, gdy ukrywaliśmy się na polanie… wtedy się do mnie przytuliłaś… nie wiem czy przypadkiem, czy celowo, ale wtedy coś zrozumiałem – delikatnie i z pewną niepewnością złapał mnie za rękę.

          Zarumieniona spojrzałam z uwagą na Jana. Był czerwony niczym burak.

          - Lili ja... ja cię… kocham…

          Patrzyłam na niego osłupiała.

          - Ale… znamy się dopiero od paru dni… - nie wierzyłam w to, co mówi.

          Albo oszalał, albo stroi sobie ze mnie żarty, to jest pewne.

          - Wiem. Sam się temu dziwię, ale… jednak taka jest prawda.

          Poczułam jak jeszcze mocniej ściska moją dłoń.

          - Chcę cię jeszcze o coś zapytać – serce podeszło mi do gardła. – Czy ty chciałabyś… być moją… dziewczyną?

          Zrobiło mi się gorąco. Chciałam powiedzieć tak, lecz… przecież… och! Wiecie, o co mi chodzi! Prawda?...

          - Ale ja… nie mogę… - wydusiłam po chwili.

          - Masz już kogoś? – zapytał zrezygnowany i zaczął puszczać moją rękę.

          Jednak ja szybko złapałam kurczowo jego rękę. Ogarnęło mnie wtedy dziwne uczucie.

          - Miałam… jakąś godzinę temu.

          Ta wiadomość chyba go trochę rozweseliła.

          - Więc w czym problem?

          - Wierz mi. Nie chcesz ze mną być. Ja… wtedy, kiedy spotkałam ciebie i twoich przyjaciół w Ogrodzie Botanicznym… należałam jeszcze wtedy do Czerwonoskórych. Wiem, że za dobrze cię nie znam, ale na pewno nie będziesz chciał mieć za dziewczynę swojego wroga. Co z tego, że byłego.

          Chwilę milczałam.

          - A do tego byłą dziewczyną Feriego Acza…

          Spuściłam głowę, puściłam jego rękę i wstałam. Nie śmiałam spojrzeć Boce w oczy. Szybkim krokiem opuściłam pokój chłopaka, zeszłam na dół i zaczęłam się ubierać.

          - Już wychodzisz? – zapytała mama Boki, wychodząc z kuchni z filiżankami w rękach.

          - Tak… już bardzo późno. Rodzice będą się o mnie martwić.

          - Dobrze… Do widzenia.

          - Do widzenia – powiedziałam i wyszłam z mieszkania.

          Ruszyłam w stronę mojego domu.

          ----------- Na miejscu ----------------

          - Gdzie ty byłaś? – powiedziała mama, gdy tylko weszłam.

          - U Boki – powiedziałam, obojętnie odwieszając kurtkę.

          - U kogo? – zainteresowała się jeszcze bardziej mama.

          - To mój nowy kolega. A poza tym to nieważne… – zaczęłam kierować się w stronę swojego pokoju.

          - Córeczko! Był tu Ferenc – zatrzymałam się. – Przyniósł ci twoją chustę i jakiś list.

          Podała mi te rzeczy. Wzięłam list.

          - Tą chustkę możesz wyrzucić.

          - Ale to prezent od…

          - Wiem! I dlatego masz ją wyrzucić. Nie chcę go znać! – krzyknęłam i wbiegłam na górę.

          Ciekawe, co wymyślił Acz, żebym do niego wróciła. Otworzyłam list i zaczęłam go czytać.

           

          Moja Najdroższa Lili!

            Nie miałem odwagi, żeby do Ciebie przyjść i powiedzieć Ci to prosto w oczy.

            Chciałem Cię za wszystko przeprosić. Za to, że ciągle byłem o coś zazdrosny, podejrzliwy… Wiesz, za to wszystko przez co czułaś się źle. Bardzo bym chciał, żebyśmy byli znów razem. Wiem, że na pewno ta decyzja będzie trochę trwać, więc za trzy dni będę czekać pod twoją szkołą. Wtedy dasz mi odpowiedź.

                                                                                                                                        Na zawsze twój

                                                                                                                                  Feri Acz

           

          Jeśli myśli, że do niego od tak wrócę, to się grubo myli. Zgniotłam list i rzuciłam go w kąt pokoju.

          ------- Trzy dni później -----

          - Nie zazdroszczę ci tej sytuacji… - powiedziała Lisa, kiedy wychodziłyśmy ze szkoły.

          - To jest fakt nie do podważenia…

          - Ja już muszę iść. Pa.

          - Pa… - dziewczyna odeszła.

          Nie zostało mi nic innego jak tylko czekać na Feriego. Jak to on, musiał się spóźniać. Kiedy miałam już iść, ktoś zaczął mnie wołać. Niechętnie odwróciłam się w stronę głosu. Zobaczyłam idącego w moją stronę… Bokę…

          - Co ty tu robisz? – spytałam niepewnie.

          - Kolnay powiedział mi, gdzie chodzisz do szkoły. Chciałem cię no wiesz… zobaczyć… chyba nie muszę ci mówić, dlaczego – wtedy chłopak posmutniał.

          Kiedy to zobaczyłam, prawie bezmyślnie powiedziałam:

          - Czy po tym co powiedziałam ci trzy dni temu ”to”… jest nadal aktualne? – chłopak wytrzeszczył na mnie oczy.

          Uśmiechnął się do mnie delikatnie.

          - Wiesz co? Nawet jeśli nadal byłabyś Czerwonoskórą, nadal bym chciał, żebyś była ze mną…

          Odruchowo uśmiechnęłam się. Podeszłam do niego bliżej.

          - Skoro tak mówisz… moja nieco spóźniona odpowiedź brzmi: tak. Będę twoją dziewczyną… - ostatnie słowa ledwie przeszły mi przez zaciśnięte gardło.

          Wtedy chłopak położył swoje ręce na mojej twarzy, po czym delikatnie i dosyć niepewnie mnie pocałował. Zamknęłam oczy. Chciałam, żeby to trwało jak najdłużej… jednak ku mojej rozpaczy w pewnym momencie Boka przestał mnie całować. O dziwo, poczułam jak szybko odsuwa swoje wargi od moich (jak dla mnie nawet za szybko). Kiedy otworzyłam oczy zobaczyłam dziwną scenę. Okazało się, że mój chłopak jest trzymany za kołnierz przez Acza, który właśnie przymierzał się do ciosu. Widząc to, szybko podbiegłam do chłopaków i próbowałam oderwać Feriego od Jana.

          - Zostaw go! – krzyknęłam cała czerwona z wysiłku.

          Jednak Acz nie reagował. Odepchnął mnie i znów zaczął się szarpać z Boką.

          - Czego chcesz? – zapytał w pewnym momencie Jan.

          - Żebyś odczepił się od Lili!

          - A to dlaczego?

          - Bo ona jest moja!

          Tego już za wiele! Złapałam Feriego za koszulę, pociągnęłam go do tyłu, a kiedy puścił chłopaka, zapytałam.

          - Dlaczego uważasz, że jestem twoja?! Przecież kilka dni temu dałam ci do zrozumienia, że z nami koniec.

          On jednak zmarszczył tylko brwi.

          - Może… ale ja jednak nadal cię kocham i chcę, żebyś ze mną była.

          Wcześniej bym takim słowom uległa, ale nie teraz. Wtedy mocno złapał mnie za nadgarstek. Zasyczałam cicho z bólu. Natychmiast Jan złapał Acza, który po chwili puścił moją rękę i przez chwilę przepychali się między sobą. Nie wiedziałam, co mam robić. Wtedy zobaczyłam, jak ze szkoły wychodzi pani Johnson w towarzystwie jakiegoś mężczyzny. Chłopcy przestali się bić i z trwogą spojrzeli w ich stronę.

          - Jan! Feri! Co wy tu robicie?! – krzyknął mężczyzna.

          - Pan profesor… - szepnęli bladzi jak ściana.

          Byłam tak sparaliżowana strachem, że starałam się nie ruszać.

          - Porozmawiamy sobie… - powiedział profesor, podchodząc z groźną miną do chłopców.

          - Lili? A co ty tu robisz? – zwróciła się do mnie nauczycielka.

          - Ja… - szepnęłam cicho – chciałam ich uspokoić…

          Kobieta popatrzyła na mnie przez chwilę, po czym powiedziała.

          - Idź już do domu.

          Pokiwałam głową. Zerknęłam kątem oka w stronę chłopców. Szli do bramy ze spuszczonymi głowami a za nimi profesor.

          - Do widzenia… - powiedziałam i odeszłam.

          ------- Wieczorem ---------

          - Pobawisz się ze mną?

          - Nie.

          - A może jednak?

          - Nie..

          - Ale…

          - Nie!

          Przez cały czas mój brat zamęczał mnie tym pytaniem. Siedziałam w salonie i próbowałam czytać książkę. Chciałam przestać myśleć o Boce… czy dostał jakąś karę i w ogóle… nagle ktoś zapukał do drzwi.

          - Otworzę – krzyknął Eszter i pobiegł.

          - Nareszcie… - odetchnęłam z ulgą.

           Po chwili usłyszałam głosy dobiegające z korytarza.

          - Kim jesteś?

          - Przyjacielem Lili… - już wiedziałam, kto to.

          - Siostro! Ktoś do…

          - Słyszałam! – odkrzyknęłam, idąc w stronę wejściowych drzwi. – Eszter idź do salonu coś porobić.

          - Przecież…

          - Bez dyskusji – powiedziałam tonem nieuznającym sprzeciwu.

          Westchnął, po czym ze spuszczoną głową poszedł do pokoju obok. Wtedy odwróciłam się do gościa. Był to oczywiście Jan. Patrzyłam na niego zdziwiona. Pod okiem miał dużego sińca.

          - Bardzo cię boli? – zapytałam delikatnie dotykając jego policzka.

          - Nie… - uśmiechnął się nieśmiało.

          Widocznie spodobało mu się to, że się o niego martwię.

          - Chodź. Może lepiej będzie, jeśli porozmawiamy w moim pokoju – wzięłam go za rękę i zaczęłam prowadzić do w stronę schodów.

          Zanim jednak znaleźliśmy się na piętrze zatrzymał się.

          - A czy ktoś wie, że my… jesteśmy razem?

          Pokręciłam przecząco głową.

          - A może nadal tak być? Bo wiesz… ja jeszcze z nikim nie byłem i… no wiesz…

          Uśmiechnęłam się do niego miło.

          - Jasne, że rozumiem. Wiem, że to nie jest proste, ale zobaczysz, że się przyzwyczaisz… osobiście tego dopilnuję.

          Żeby potwierdzić moje słowa, pocałowałam go w policzek. Zarumienił się i delikatnie uśmiechnął.

          - Mam taką nadzieje…

          ------- Później -------

          - …A kiedy profesor wypuścił nas z gabinetu Feri powiedział mi, że mam się od ciebie odczepić, bo jak jeszcze raz cię ze mną zobaczy, to tego pożałuję.

          Boka opowiadał mi, co działo się podczas rozmowy z ich profesorem i po niej.

          - To niech on lepiej uważa. Bo ja mogę sprawić, że pożałuje swojego zachowania.

          - Ty? – zapytał z niedowierzaniem.

          - Tak. W końcu gdyby nie ja, to nie wiadomo jak radzili by sobie Czerwonoskórzy.

          - Jak to? – zapytał zainteresowany.

          - A myślisz, że kto wyznaczał im zadania, planował zasadzki i inne rzeczy?

          - Myślałem, że Acz… w końcu jest ich przywódcą.

          - Niby tak… ale ja byłam taką ,,dziewczyną od czarnej roboty”. I to ja jak służąca wszystko robiłam.

          - W takim razie ty powinnaś im przewodzić.

          Omal nie zakrztusiłam się śmiechem.

          - Powiedz to bandzie rozwydrzonych chłopaków, którzy myśleli, że Feri jest ze mną z litości.

          - Fakt. Ale ja jestem z tobą z powodu przymusu…

          - Przymusu? – zapytałam zdziwiona.

          - No wiesz… serce mnie do tego zmusiło – zaśmiał się głośno.

          - Ha, ha – zaśmiałam się ironicznie. – Bardzo śmieszne…

          Powiedziałam i przysunęłam się bliżej do niego.

          - Ale chciałem być z tobą szczery. I czy powiedziałem coś nie tak?

          - Powiem ci, że musisz nad tym popracować. Nad tą swoją szczerością.

          - To znaczy?

          - Już nieważne…

          Boka uśmiechnął się do mnie i przytulił się do mnie bez najmniejszego zawahania. Z przyjemnością wtuliłam się w niego. Wtedy ktoś zapukał do drzwi. Chłopak mimo to nadal mnie przytulał. Chociaż myślałam, że się wystraszy tego pukania, przez to co mi wcześniej powiedział.

          - Tak? – zapytałam.

          - Li chodź na obiad – to był mój tata.

          - Li? – zapytał z rozbawieniem chłopak.

          Uśmiechnęłam się i wywróciłam oczami.

          - Nie mogę. Mam gościa…

          - Czyżby Feriego? – tata nie słyszał chyba jeszcze o tym, że już go nigdy tu nie zaproszę.

          - Oczywiście, że nie! W życiu go tu już nie wpuszczę. – wtedy Boka delikatnie pocałował mnie w czoło.

          - To pewnie Lisa, zgadza się?

          - Nie.

          - To kto?

          - Jan.

          - Kto?

          - Mój… - tu przerwałam.

          Spojrzałam znacząco na Bokę. On pokręcił tylko głową.

          - Przyjaciel.

          Na chwilę zapadła głucha cisza.

          - Więc zejdźcie oboje – i odszedł.

          Niechętnie wydostałam się z objęć Jana.

          - Idziemy? – zapytał wstając z łóżka.

          - A mamy inne wyjście? – także wstałam.

          - Chyba nie..

          Uśmiechając się do siebie powoli zeszliśmy na dół.

           

           

    • Kontakty

      • Zespół Szkolno-Przedszkolny w Poświętnem
      • tel/fax:(25) 752 03 63
      • Cygów ul. Szkolna 20 05-326 Poświętne Poland
      • poniedziałek - piątek 7:30 - 15:30
      • Dyrektor - Agnieszka Pasieczna Wicedyrektor - Katarzyna Jackiewicz
      • email: sekretariat@zspposwietne.edu.pl.
      • administrator strony: i_gorecka@wp.pl
    • Logowanie